Na gorąco by było dość entuzjastycznie, bo film "Bába z ledu" zyskał najważniejsze czeskie nagrody filmowe, czyli Czeskie Lwy, w najważniejszych kategoriach:
najlepszy film, najlepszy reżyser, najlepszy scenariusz, najlepsza aktorka pierwszoplanowa i najlepszy aktor pierwszoplanowy. Do tego jeszcze dorzucono Lwa za najlepszą drugoplanową rolę żeńską i wyszedł najlepszy czeski film zeszłego roku i zrobiła się solidna kolekcja takich oto figurek:
No cóż - może chodzi o film najlepszy, ale z całą pewnością nawet nie dobry - może dostateczny, ale też raczej z trudem, co jest dość paradoksalne, bo w sumie dawno już nie było w czeskich kinach filmu zrobionego z taką dbałością o detale w kwestiach wizualnych. Mamy białą zimę przypominającą eseje Przybylskiego o starości ("Baśń zimowa" - polecam), mamy sterylnie białe mieszkanie młodego małżeństwa skonfrontowane z kolorowym i hippisowskim chaosem starości, która potrafi się cieszyć niezależnością mimo ograniczeń fizycznych.
Fabuła w skrócie niezbyt porywa, ale też nie wartka akcja miała być głównym atutem filmu. "Bába z ledu" opowiada historię rodzinną - jest babcia, która jedzeniem obiadków lub teplych večeři szantażuje resztę rodziny i zmusza ją do udawania przynajmniej, że rodziną się jeszcze jest.
Mamy jej dwóch synów - jednemu w życiu się powiodło finansowo, drugiemu nie - obaj jednak są w takim samym stopniu głupi i niedorośnięci.
I nagle owa babcia zaczyna nowe życie - poznaje przypadkowo ekipę staruszków, którzy pasjonują się zimowymi kąpielami i biorą udział w konkursach dla morsów.
Do tego jeszcze dochodzi wnuczek, prześladowany w szkole i szukający męskich wzorców osobowych.
Mamy zatem film pokazujący, że doświadczenie życiowe jest cenną wartością w przeciwieństwie do chłodnego i bezsensownego konsumpcjonizmu (bo konsumpcją przeżarty jest zarówno brat bogaty jak i biedny, choć ten na konsumpcję nie ma tyle pieniędzy, ile by chciał). Mamy mieć wielopłaszczyznowy moralitet, którego celem miało być łączenie opowieści pokoleniowych we wspólną historię, bo też średnie pokolenie, jak się okazuje w trakcie rozwoju fabuły, nie jest całkowicie wyprane z ludzki odruchów i poczucia wspólnoty, potrafi działać poza granicami egoizmu. Z kolei stare pokolenie nie okazuje się tak idealne i ma swoje tajemnice, których strzeże zazdrośnie.
Przede wszystkim jednak mamy film irytujący...
najlepszy film, najlepszy reżyser, najlepszy scenariusz, najlepsza aktorka pierwszoplanowa i najlepszy aktor pierwszoplanowy. Do tego jeszcze dorzucono Lwa za najlepszą drugoplanową rolę żeńską i wyszedł najlepszy czeski film zeszłego roku i zrobiła się solidna kolekcja takich oto figurek:
No cóż - może chodzi o film najlepszy, ale z całą pewnością nawet nie dobry - może dostateczny, ale też raczej z trudem, co jest dość paradoksalne, bo w sumie dawno już nie było w czeskich kinach filmu zrobionego z taką dbałością o detale w kwestiach wizualnych. Mamy białą zimę przypominającą eseje Przybylskiego o starości ("Baśń zimowa" - polecam), mamy sterylnie białe mieszkanie młodego małżeństwa skonfrontowane z kolorowym i hippisowskim chaosem starości, która potrafi się cieszyć niezależnością mimo ograniczeń fizycznych.
Fabuła w skrócie niezbyt porywa, ale też nie wartka akcja miała być głównym atutem filmu. "Bába z ledu" opowiada historię rodzinną - jest babcia, która jedzeniem obiadków lub teplych večeři szantażuje resztę rodziny i zmusza ją do udawania przynajmniej, że rodziną się jeszcze jest.
Mamy jej dwóch synów - jednemu w życiu się powiodło finansowo, drugiemu nie - obaj jednak są w takim samym stopniu głupi i niedorośnięci.
I nagle owa babcia zaczyna nowe życie - poznaje przypadkowo ekipę staruszków, którzy pasjonują się zimowymi kąpielami i biorą udział w konkursach dla morsów.
Do tego jeszcze dochodzi wnuczek, prześladowany w szkole i szukający męskich wzorców osobowych.
Mamy zatem film pokazujący, że doświadczenie życiowe jest cenną wartością w przeciwieństwie do chłodnego i bezsensownego konsumpcjonizmu (bo konsumpcją przeżarty jest zarówno brat bogaty jak i biedny, choć ten na konsumpcję nie ma tyle pieniędzy, ile by chciał). Mamy mieć wielopłaszczyznowy moralitet, którego celem miało być łączenie opowieści pokoleniowych we wspólną historię, bo też średnie pokolenie, jak się okazuje w trakcie rozwoju fabuły, nie jest całkowicie wyprane z ludzki odruchów i poczucia wspólnoty, potrafi działać poza granicami egoizmu. Z kolei stare pokolenie nie okazuje się tak idealne i ma swoje tajemnice, których strzeże zazdrośnie.
Przede wszystkim jednak mamy film irytujący...
Zacznijmy od toposu Matki-Polki. Taka to niby Czeszka, jakby wyciągnięta z książki Surosza, a jednak wychodzi na koniec, że wzorców osobowych użyczał Mickiewicz. Niby walczy o rodzinę, ale od samego początku poświęcanie się dla tejże rodziny ma cechy masochistyczne. I chociaż postać ta wyraźnie ewoluuje, to na koniec wszystkie starania prowadzą do katastrofy wziętej żywcem z francuskich egzystencjalistów. A widz cierpi także...
W drugiej kolejności mamy zasadniczy błąd w założeniach reżysera. Poszczególne rekwizyty, od których aż roi się w filmie, począwszy od misy na zupę, przez piłeczki do tenisa aż po kurę Matyldę, drażnią i irytują. Reżyser chciał każdym takim rekwizytem dawać powód do zadumy i refleksji, ale ileż można dumać? Zamiast budować ciągłość narracyjną przedmioty te wydają się być ostentacyjnymi krzykami reżysera - tu głupi widzu się masz zastanowić! tu jest miejsce ważne! nie przegap go! Gdyby był to klasyczny amerykański wyciskacz łez, to zabieg taki byłby uzasadniony - w końcu rzeczywiście oglądałoby go wielu idiotów. Ale nie da się równocześnie kręcić wielowarstwowego moralitetu i zakładać, że widzowie są umysłowo niedorozwinięci.
Pierwsza połowa filmu wlecze się jak pospolite ruszenie pod Ujściem. Druga przypomina powolny strumień wody spływający po widzach jak woda po kaczce. Widz od połowy filmu zadaje sobie pytanie czy ta katastrofa rozgrywająca się na jego oczach jest winą reżysera czy scenarzysty... I dopiero gdy uświadamia sobie, że zarówno za scenariusz jak i za reżyserię odpowiada ta sama osoba, czyli Bohdan Sláma, zaczyna rozumieć, że jest ofiarą autorskiego projektu, który powinien być utopiony zanim przystąpiono do zdjęć. Na tym tle sceny ważne - takie jak geriatryczna scena łóżkowa,
czy też scena w urzędzie związana z wypisem aktu urodzenia - nie mają już znaczenia. A szkoda, bo dla tych właśnie scen film ten warto by było oglądnąć.
Pierwsza połowa filmu wlecze się jak pospolite ruszenie pod Ujściem. Druga przypomina powolny strumień wody spływający po widzach jak woda po kaczce. Widz od połowy filmu zadaje sobie pytanie czy ta katastrofa rozgrywająca się na jego oczach jest winą reżysera czy scenarzysty... I dopiero gdy uświadamia sobie, że zarówno za scenariusz jak i za reżyserię odpowiada ta sama osoba, czyli Bohdan Sláma, zaczyna rozumieć, że jest ofiarą autorskiego projektu, który powinien być utopiony zanim przystąpiono do zdjęć. Na tym tle sceny ważne - takie jak geriatryczna scena łóżkowa,
czy też scena w urzędzie związana z wypisem aktu urodzenia - nie mają już znaczenia. A szkoda, bo dla tych właśnie scen film ten warto by było oglądnąć.
Komentarze
Prześlij komentarz