W tym roku wybór miejsca na wakacje nie był prosty, w ogóle zastanawialiśmy się nad zmianą Włoch na coś innego [to Mirka się zastanawiała, bo nie chciała jechać do Włoch]. Toskania już mi się znudziła. Na Sardynii już byliśmy. Na Sycylię za daleko na jazdę samochodem, trzeba tam lecieć, a kiedy się leci, nie przywiezie się do domu zapasów wina na najbliższy rok.Północny wschód zwiedzamy regularnie i stopniowo, robiąc jedno lub dwu dniowy przystanek w drodze do Toskanii lub Umbrii.
W związku z tym drogą eliminacji zdecydowaliśmy się na Ligurię, choć niektórzy uważali [to taki delikatny wyrzut - rzeczywiście twierdziłem, że tam nic nie ma, ale się myliłem], że tam nic nie ma, oprócz wody.
Na miejscu okazało się, że również są góry. I Barolo. I blisko do Prowansji. I do Genui. I że braknie czasu, żeby zobaczyć choć część z zaplanowanych atrakcji.
A ponieważ obok były Alpy Liguryjskie, to postanowiliśmy wyjść na Monte Galero, na wysokość 1709 m n.p.m. Pierwszy raz w życiu mieliśmy dzięki temu okazję zaczynać wycieczkę równiutko z poziomu morza, w Finale Ligure, a kończyć ponad 1700 metrów wyżej.
Wyjście na szlak rozpoczęliśmy na Przełęczy San Bernardo, gdzie można zostawić samochód, jak już się uda tam wjechać po strasznie krętych dróżkach (do teraz robi mi się niedobrze na samo wspomnienie). Trochę wolno nam szło, bo wszędzie były leszczyny i akurat dojrzewały orzechy laskowe. Pierwsza godzina niczym się w zasadzie nie różniła od wyjść w Beskidach, dopiero od Passo delle Caranche (1395 m) pod względem widoków zrobiło się jak w Tatrach.
Po wyjściu bardzo stromych 100 m na grań z Passo szlak prowadził cały czas wierzchołkami Alp Liguryjskich.
Samo wyjście na widoczny z daleka szczyt Monte Galero łatwe nie było, całe szczęście że wiał wiatr, bo we włoskim słońcu wspinaczka jednak trochę męczy. Pomagało to, że widać go było z daleka i mając górę na wyciągnięcie ręki, nie można było odpuścić. A potem trzeba było szybko się ewakuować, ponieważ nadciągała burza.
Monte Galero, trochę niższe niż np. Czerwone Wierchy, ma jedną zasadniczą nad nimi przewagę. Pozwala się wyciszyć i odpocząć od ludzi.
Wystarczy tylko wspomnieć, że na szlaku spotkaliśmy więcej kozic niż ludzi - wynik końcowy brzmiał 5:2 dla kozic, które co prawda nie chciały się z nami zaprzyjaźnić, ale nie mówiły. Spotkani ludzie z kolei byli przyjacielscy, jak przystało na Włochów, ale niestety - jak przystało na Włochów - mówili tylko po włosku. Zdołaliśmy tylko łamanym włoskim ustalić, że " Italia e bella".
I to były wszystkie spotkania w górach tego dnia.
Pusto. Cicho. Bez nikogo. Bez śmieci. Można usiąść na szczycie i zrobić piknik. Można usiąść na środku przejścia. Można stać na środku przejścia. Nikt nie wchodzi w kadr. Nikomu nie wchodzi się w kadr. Nikogo nie trzeba przepuszczać. Nikt nie musi przepuszczać nas. Umiecie sobie wyobrazić taki luksus w górach? A wieczorem, już po powrocie, można wejść do morza i poleżeć na falach.
Mówiąc szczerze, to nie wiem, czy Beskidy będą mi jeszcze smakować po tym wyjeździe:(( [spokojna głowa - Beskidy jesienią są piękne].
A cała trasa liczyła 15 km.
Bardzo polecamy.
Uciekliśmy przed tym:
W związku z tym drogą eliminacji zdecydowaliśmy się na Ligurię, choć niektórzy uważali [to taki delikatny wyrzut - rzeczywiście twierdziłem, że tam nic nie ma, ale się myliłem], że tam nic nie ma, oprócz wody.
Na miejscu okazało się, że również są góry. I Barolo. I blisko do Prowansji. I do Genui. I że braknie czasu, żeby zobaczyć choć część z zaplanowanych atrakcji.
A ponieważ obok były Alpy Liguryjskie, to postanowiliśmy wyjść na Monte Galero, na wysokość 1709 m n.p.m. Pierwszy raz w życiu mieliśmy dzięki temu okazję zaczynać wycieczkę równiutko z poziomu morza, w Finale Ligure, a kończyć ponad 1700 metrów wyżej.
![]() |
Monte Galero zwane w pewnych kręgach Kapeluszem Kardynalskim- cel wycieczki |
Wyjście na szlak rozpoczęliśmy na Przełęczy San Bernardo, gdzie można zostawić samochód, jak już się uda tam wjechać po strasznie krętych dróżkach (do teraz robi mi się niedobrze na samo wspomnienie). Trochę wolno nam szło, bo wszędzie były leszczyny i akurat dojrzewały orzechy laskowe. Pierwsza godzina niczym się w zasadzie nie różniła od wyjść w Beskidach, dopiero od Passo delle Caranche (1395 m) pod względem widoków zrobiło się jak w Tatrach.
Po wyjściu bardzo stromych 100 m na grań z Passo szlak prowadził cały czas wierzchołkami Alp Liguryjskich.


Wystarczy tylko wspomnieć, że na szlaku spotkaliśmy więcej kozic niż ludzi - wynik końcowy brzmiał 5:2 dla kozic, które co prawda nie chciały się z nami zaprzyjaźnić, ale nie mówiły. Spotkani ludzie z kolei byli przyjacielscy, jak przystało na Włochów, ale niestety - jak przystało na Włochów - mówili tylko po włosku. Zdołaliśmy tylko łamanym włoskim ustalić, że " Italia e bella".
I to były wszystkie spotkania w górach tego dnia.
Pusto. Cicho. Bez nikogo. Bez śmieci. Można usiąść na szczycie i zrobić piknik. Można usiąść na środku przejścia. Można stać na środku przejścia. Nikt nie wchodzi w kadr. Nikomu nie wchodzi się w kadr. Nikogo nie trzeba przepuszczać. Nikt nie musi przepuszczać nas. Umiecie sobie wyobrazić taki luksus w górach? A wieczorem, już po powrocie, można wejść do morza i poleżeć na falach.
Mówiąc szczerze, to nie wiem, czy Beskidy będą mi jeszcze smakować po tym wyjeździe:(( [spokojna głowa - Beskidy jesienią są piękne].
A cała trasa liczyła 15 km.
Bardzo polecamy.
Uciekliśmy przed tym:
Komentarze
Prześlij komentarz